Słońce i palmy w środku zimy? Niebieskie niebo podczas maratonu i piękna opalenizna tuż po nim? To możliwe. Wyjazd na maraton na Gran Canarię to trochę jak wycieczka do raju. Można wypocząć, pozwiedzać i ukończyć niezwykły bieg, choć na życiówkę trudno liczyć, kiedy różnica temperatur sięga ponad 30 stopni.
Po pierwsze: warto. Jest pięknie i zachwycająco a sam maraton jest dobrze zorganizowany. Zachwyca sama wyspa i jej gorący klimat, który pozwala się oderwać od szarej polskiej zimy i mrozów. Porywa klimat biegu, który na wyspę przyciąga biegaczy z całego świata, czyniąc ze styczniowego weekendu wielkie święto biegania.
Już na lotnisku spotykam wielu biegaczy z Polski, w biurze zawodów znajomych Włochów a na starcie stoję obok reprezentantów Urugwaju i dużej grupy Duńczyków. Wszyscy mówią zgodnie: przyjechali, żeby się dobrze bawić i odpocząć, nie planują się ścigać ani walczyć o wyśrubowane czasy. Nie o tej porze roku. Chociaż 20 stopni to jeszcze nie upał i temperatura wydaje się niegroźna, już po kilku kilometrach biegu można wyraźnie odczuć różnicę. W Kraju było o 30 stopni zimniej i organizm jest zaskoczony zmianą. O życiówkę można tu powalczyć, ale po odpowiedniej aklimatyzacji.
Piątek, Biuro zawodów
Biuro zawodów maratonu i wszystkich towarzyszących mu wydarzeń ulokowano w centrum handlowym Las Arenas, tuż przy słynnej plaży Las Canteras. Na słonecznym tarasie stanął namiot kryjący w sobie około dwudziestu stoisk, głównie ze sprzętem sportowym. Na kilku z nich reklamuje się inne biegi – oczy przyciąga kolorowa reklama odbywającego się po sąsiedzku maratonu Lanzarote. Spotykam też zaprzyjaźnionych organizatorów maratonu w Rawennie, którzy pokazują projekt nowego medalu-mozaiki.
Przed wejściem do drugiego namiotu, gdzie wydawane są numery startowe, stoi wolontariusz, który upewnia się czy każdy posiada komplet dokumentów i zna swój numer startowy. Jeśli nie, ma przy sobie wszystkie listy startowe i zapasowe ankiety zdrowotne (wymagany formularz dotyczący przebytych chorób, wagi, grupy krwi itd.). Numery wydaje się przy kilkunastu stoiskach, zapakowane w koperty A4 z mapą trasy. Za rogiem, w kolejnym namiocie, sztab wolontariuszy pakuje koszulki do plecaczków i wydaje pakiety. Wszystko idzie bardzo sprawnie.
W pakiecie, poza imiennym numerem startowym (na którym można było zamówić dowolny napis!) znajdują się: koszulka techniczna Mizuno, bezalkholowe piwo, kilka batoników, silikonowa opaska na rękę, ulotki oraz agrafki. Pakiety dla półmaratonu i dziesiątki różnią się napisem na koszulce.
Odbieramy jeszcze w osobnym namiocie przed Expo pakiety na sobotni bieg Gran Canaria Accesible. Tutaj zaskoczenie: to bezpłatny bieg na dystansie zaledwie 3 km, ale dostajemy numery startowe i koszulki techniczne.
Sobota, Gran Canaria Accesible
Gran Canaria Accesible to instytucja, która wspiera osoby z różnym stopniem niepełnosprawności. W Las Palmas, dzień przed maratonem, organizuje bieg, który ma pokazać, że aktywny fizycznie może być każdy. Zapisało się na niego ponad 5 tys. osób i mam pewne obawy czy wszyscy stawią się na starcie, skoro nie ma pomiaru czasu i możliwości weryfikacji udziału.
Moje obawy okazują się płonne, kiedy tylko wychodzę z hotelu. Z całego miasta w kierunku Las Canteras ciągną kolorowe tłumy biegaczy (koszulki biegu wydawano w różnych kolorach). Nie trzeba planu miasta, żeby trafić na start.
Tam czeka muzyka i podniosła atmosfera. Na bieg przyszli wszyscy: całe rodziny z dziećmi, nawet tymi w wózkach, drużyny sportowe, grupy przyjaciół, szkolne klasy. Są maratończycy w koszulkach z poprzednich edycji maratonu i skarpetach kompresyjnych, obok nich dzieci w trampkach. Na starcie stoję obok nastolatki bez nogi. Nie brakuje zawodników na wózkach i o kulach.
Kiedy pada strzał startowy, tłum zaczyna się przemieszczać uliczkami Las Palmas. Już po pierwszych krokach wiem, że to będą najwolniejsze 3 km w mojej „karierze”, ale nie żałuję. Atmosfera jest niezwykła. Hiszpanie wiwatują, śmieją się, tańczą i śpiewają. Przy trasie zespół bębniarzy nadaje rytm. Przy pierwszym podbiegu biegacze spontanicznie łapią za wózki i pomagają siedzącym na nich zawodnikom pokonać wzniesienie.
Większość trasy biegnie przy plaży. Docieramy do mety, tej samej, która kolejnego dnia będzie czekała na maratończyków. Tutaj kolejne zaskoczenie – dla każdego przygotowano posiłek regeneracyjny. Jest woda, kanapka, świeże owoce i ciastko zbożowe. Siadamy z dziesiątkami innych wokół sceny, gdzie członkowie Gran Canaria Accesible opowiadają o swoich inicjatywach.
Ruszamy zwiedzać wyspę ze świadomością, że wzięliśmy udział w niezwykłym wydarzeniu. Dla niektórych jego uczestników te 3 km były równie ważne jak maraton.
Niedziela, Gran Canaria Maratón
Poranek wita nas lekkim deszczem. Start biegu zaplanowano na 8:30, więc z hotelu musimy wyjść na długo przed wschodem słońca, które na Gran Canarii pokazuje się dopiero tuż przed 8 (w Polsce jest już 9!). W krótkich spodenkach wzbudzamy zainteresowanie tubylców. I tak jest przez cały pobyt. Kiedy temperatura spada do 20-21 stopni, miejscowi zakładają pikowane kurtki i wysokie kozaki, ze zdziwieniem patrząc na nasze sandały.
Znowu na ulicach spotykamy biegaczy zmierzających w tym samym kierunku. Po drodze mijamy m.in. parking dla zawodników na rowerach (!), przygotowany specjalnie dla tych, którzy na start dojechali jednośladami. Jest ich naprawdę sporo.
Na starcie czytelnie wyznaczone strefy czasowe, do których wejścia pilnują wolontariusze sprawdzający oznaczenia na numerach startowych. Panuje porządek. Spotykam Sebastiana Kosobudzkiego z żoną. Na maraton przyjechali z Sosnowca: – To okres ferii na Śląsku, więc zamiast jechać do zimnych krajów, postanowiliśmy się wygrzać w ciepłych. A że biegamy, wykorzystaliśmy okazję i zapisaliśmy się tutaj na półmaraton. Trzy dni spędziliśmy na południu wyspy, więc było jeszcze cieplej i baliśmy się trochę o pogodę na start. Ale dzisiaj startujemy na krótko, choć wiatr może doskwierać. Boimy się też, bo dopadły nas dolegliwości jelitowe i tym razem biegniemy tylko na zaliczenie – przyznał Sebastian.
W końcu ruszamy. Przez pierwsze kilometry jest dość tłoczno, lawirujemy po uliczkach Las Palmas, by krótko po znaczniku 4 km wybiec na szeroką główną drogę wzdłuż plaży. Pobiegniemy nią kilkanaście kilometrów, wystawieni na bezpośrednie słońce i dość mocny wiatr. Dopiero w drugiej połowie trasa wróci między budynki, przetnie starówkę, Plac św. Anny i deptak w centrum. To tam spotykamy najwięcej kibiców. W pierwszej części trasy prawie ich nie ma. Pojedyncze osoby przyglądają się biegaczom, ale jest cicho. Za cicho jak na Hiszpanów! Jedynie zespoły ustawione przy trasie bębnią i dopingują. W kilku miejscach ustawiono spikerów z mikrofonami, zagadują zawodników, wymieniają narodowości. Poza tym jest spokojnie.
Trasę zabezpieczono bardzo dobrze. Są taśmy i cała rzesza wolontariuszy. W newralgicznych punktach, gdzie rozdziela się trasa maratonu i połówki, tablice informacyjne ustawiono ze sporym wyprzedzeniem i zaopatrzono w napisy w kilku językach. Wolontariusze sprawdzają też numery i każdego osobno kierują we właściwą stronę. Nie można się zgubić. Punkty odżywcze do połowy maratonu oferują wodę w małych buteleczkach i izotonik w papierowym kubku. Rozmieszczono je co 5 km. Od 20 km do napojów dołączają kawałki bananów i bakalie. Pomiędzy punktami odżywczymi stacje odświeżania z nasączonymi gąbkami. Każda z tysięcy rozdawanych gąbek ma kształt Gran Canarii!
Temperatura utrzymuje się na poziomie 21 stopni, choć w którymś momencie trasy widzę wskazanie 240. Na otwartych przestrzeniach wiatr daje się we znaki. Nie jest przesadnie gorąco, ale organizm męczy się bardziej niż na treningach w Polsce. Kilkoro spotkanych znajomych z Polski (trasa ma sporo agrafek i mijanek) przyznaje, że musi zwolnić, bo pogoda daje się we znaki. Służby medyczne mają pełne ręce roboty, zmiana klimatu dla wielu okazuje się nie do przeskoczenia.
Mnie najbardziej dają się we znaki ostatnie kilometry biegu. Nie dość, że doskwiera zmęczenie a leki na przeziębienie dawno przestały działać, to najpierw zmagam się z deptakiem w turystycznej części Las Palmas i wymijam spacerowiczów na trasie a później biegnę wzdłuż plaży. Jest gorąco, tuż obok mnie ludzie na leżakach w strojach kąpielowych, z chłodnymi napojami, inni po kolana w wodzie… Patrzą i pewnie nie mogą zrozumieć, dlaczego biegam zamiast leżeć obok nich. Przez moment sama się nad tym zastanawiam. W oddali widzę charakterystyczną bryłę Audytorium, za którym ukrywa się meta. Prowadzi do niej prawie 3 km bulwaru wzdłuż plaży. Na szczęście tutaj dopingu nie brakuje. Setki spacerowiczów – turystów i finiszerów dzisiejszych biegów, zachęca mnie do walki. Biją brawo, machają medalami… Biegnę, choć wcześniej upał i przeziębienie zmusiły mnie do pokonania części trasy marszem.
Na mecie dostanę medal i wodę. Są też baseny z lodowatą wodą i schłodzenie w jednym z nich nóg okazuje się najlepszą decyzją tego dnia. Wolontariuszka podchodzi do mnie, zapraszając do pobliskiego namiotu na masaż. Obok można się napić piwa albo napoju izotonicznego, rozdają też słodkie przekąski. Przy wywieszonych wynikach spotykam kolejnego Polaka.
– Startowałem już tutaj w 2014 roku, ale to był trochę inny maraton, bo mieliśmy dwie pętle – przyznaje Rafał Galiński. – Tym, co tutaj przyciąga ludzi jest czas i pogoda. Jesteśmy w końcu stycznia, kiedy ludzie mają dosyć zimy i chłodu w Polsce, są spragnieni słońca. Trzy lata temu zrobiliśmy sobie z żoną wczasy i przebiegliśmy maraton, teraz przyjechałem z kolegami. Komunikacja jest coraz lepsza i w kilka godzin można się dostać z Polski na Gran Canarię, zmieniając zupełnie strefę klimatyczną.
W Las Palmas Rafłaa zachwyciła kosmopolityczna atmosfera i możliwość zwiedzania wielu interesujących miejsc przy okazji maratońskiego wyjazdu. A jak podobał mu się sam bieg?
– Trasę zmieniono na jedną pętlę, która była taka sobie. Część, która prowadziła na południe, drogą szybkiego ruchu, była średnia: miała spore podbiegi, wracaliśmy pod mocny wiatr. Wiele osób nie spełniło swoich oczekiwań, jeśli chodzi o czas. Wiadomo, to są trudne warunki. Ale ja się cieszę, bo była bardzo dobra atmosfera i świetnie się biegło. Tylko pod koniec biegło się naprawdę ciężko, spodziewałem się, że będę na mecie trochę szybciej, ale tak bywa. Po prostu trzeba się przygotować lepiej i przyjechać tutaj jeszcze raz.
Powrót na kanaryjską wyspę planuje wielu polskich uczestników biegu. Jedni chcą poprawić wynik, inni po prostu ulegli czarowi Gran Canarii i zamierzają tutaj spędzić kolejne ferie. Oczywiście połączone z maratonem. Polecamy taką opcję, także dla całych rodzin. Każdy znajdzie coś dla siebie, zarówno w ofercie biegów, jak i samej wyspy, na której góry sąsiadują z urokliwymi plażami i w ciągu jednego dnia można wspiąć się na szczyty i popływać w oceanie. To ostatnie polecamy zwłaszcza po maratonie…
KM