Kamil Weinberg: 21 listopada, 16:30. Na ostatnim zbiegu zapalam czołówkę. W zapadającej ciemności dobrze będzie odróżnić dobre kamienie od niepewnego błota. Na dole ścianki widzę, że goniące mnie światełko jest ciągle wysoko. Dalszy zbieg jest w miarę równy i jeszcze odrobinę widać, więc gaszę latarkę. Po co pogoń ma widzieć, gdzie jestem? Czytało się w końcu Scotta Jurka. Biegnę w dół, na ile zajechane nogi dadzą radę.
* * *
Miałem w tym roku już niczego dużego nie biec. Po nieudanej Andorze trzeba jednak było się odbić, no i szkoda było wypracowanej formy. Poza tym czułem potrzebę sponiewierać się do nieprzytomności. Niektórym wystarczy do tego flaszka, inni mają ciekawsze sposoby. Jesienna Beskidzka 160 Na Raty, w tym roku nieoficjalnie zwana Piekłem Czantorii, nadawała się do tego znakomicie. Tym bardziej, że jeszcze nie znałem tego zakątka Beskidów. Quantum of solace, można tak to nazwać.
Rozgrywane trzeci rok z rzędu zawody, jak sama nazwa wskazuje, mają dwie niezależne części – w 2015 to wiosenna setka (lub krótszy dystans do wyboru) i jesienna „reszta do 160”. Organizatorzy znani są z umiłowania do dużych przewyższeń, ale teraz przygotowali coś niespotykanego w skali naszego kraju. Na dystansie ultra, o 9 km krótszym od Biegu Granią Tatr, zmieścić się ma większa od tatrzańskiej suma podejść. Do wyboru 1, 2 lub 3 pętle po 20.5 km i na deser sztajcha do mety pod słupami kolejki gondolowej na Czantorię. Czyli oprócz najdłuższej trasy, prawdopodobnie najtrudniejszy górski półmaraton i maraton w Polsce.
Do tego ta pora roku. W ostatnich dniach przed biegiem napadało deszczu, więc tony błota mieliśmy gwarantowane. Kiedy startujemy o czwartej rano obok dolnej stacji kolejki w Ustroniu-Polanie, na dole pada śnieg z deszczem, a na górze sypie śnieg. Temperatura, w zależności od wysokości, odrobinę powyżej lub poniżej zera. Witamy w piekle Czantorii.
Zaczyna się od razu ostro. Kolumna około 90 światełek na głowach maniaków z dystansu ultra podąża w górę narciarskiego stoku. Wśród nich ja i mój rzeźnicki partner Krzysiek, który najpierw chciał pobiec maraton, jednak w końcu zdecydował się na najdłuższe wyzwanie. Na dzień dobry 300 pionowych metrów na półtora kilometra. Czas na przyzwyczajenie się do typowego dla tego biegu nachylenia terenu.
Wpadamy w las i za chwilę równie ostry zbieg wąską ścieżką. Kamienie, liście, błoto i trochę śniegu. Lubię taką zabawę, więc często wyprzedzając lecę w dół. Dalej jedyny dłuższy „płaski” odcinek: 3 km pofałdowanej szutrowej, a potem asfaltowej drogi. Ale nie przyzwyczajajmy się za bardzo, bo po nim następuje podejście numer dwa, a na nim błoto, błoto, błoto. Jak na zeszłorocznej Łemkowynie. Ale nikt nie obiecywał, że skończymy ten bieg w suchych butach.
Długi i stromy zbieg jest równie błotnisty. Za nim jeszcze dłuższe, żmudne podejście na Małą Czantorię, w większości żółtym szlakiem. Tutaj ziemia i las są już całkiem białe. Przynajmniej padający śnieg jest przyjemniejszy od deszczu ze śniegiem, który mieliśmy wcześniej. Napieram żwawo, ale bez zarzynania się. Mgła rozprasza światło czołówki, tylko gdzieniegdzie odbijane przez odblaskowe taśmy znaczące trasę.
Gdzieś w okolicach szczytu spotykamy się z Hubertem z Warszawy, z którym razem pociągniemy do końca całe pierwsze okrążenie. Na łagodnym, ale śliskim od świeżego śniegu zbiegu wywalam orła, podpierając się ręką. Hubert pyta, czy wszystko w porządku, ale tylko obmywam śniegiem błoto i krew z dłoni i ciśniemy dalej. Obaj czujemy się mocni w zbieganiu, więc na bufecie w Poniwcu meldujemy się w ekspresowym tempie, wyprzedziwszy po drodze sporo zawodników.
Szybko łykamy przekąski, na popitkę woda, izotonik, kofola i gorąca herbata. Dziewczyny z załogi punktu dziwnie patrzą na moją prawą dłoń. Sam na nią spoglądam i widzę, że na zewnętrznej stronie urosła całkiem spora gula. Pękła jakaś żyłka – diagnozuje sanitariuszka, pryskając kontuzjowane miejsce zamrażającym sprejem. Jak nie ma otwartego złamania, to można napierać.
Czas na małą niespodziankę. Schodami na górny taras stacji narciarskiej i... wzdłuż wyciągu pod górę. Tak ze 200 metrów w pionie na pół kilometra, po błocie zmieszanym z rozmiękłym śniegiem. Wyszukuję bardziej kamieniste podłoże dla lepszego oparcia stóp. Orientację w wysokości dają tylko lampy na słupach wyciągu, rozpraszające mgłę. Zabrzmi to dziwnie, ale to podejście, robione na spokojnie, jest całkiem relaksujące. Jak na razie. Na trzecim kółku będę inaczej śpiewał.
Od górnej stacji wyciągu trasa podąża łagodnie pod górę w kierunku szczytu Czantorii. Na długich odcinkach da się biec. Przy czeskim schronisku jest już na tyle jasno, że można wyłączyć latarkę. Zaraz za wierzchołkiem spadamy granicznym czerwonym szlakiem ostro w dół. Kamienie i śnieg, niżej dochodzą liście i błoto. Sam nie wierzę, że moje wysłużone i zjechane Icebugi jeszcze tak dobrze łapią przyczepność. Trzymamy się z Hubertem w niewielkiej odległości od siebie, znów przesuwając się w górę stawki.
Po najdłuższym na całej pętli zbiegu, żeby nie było za łatwo, organizatorzy zafundowali nam równie ciekawe podejście. To już piąte i ostatnie. Ponumerowałem i nazwałem je sobie w głowie i będę je odhaczał, robiąc następne okrążenia. Startowe. Błotne. Z żółtym szlakiem. Z wyciągiem. Z orczykiem.
Z orczykiem, bo końcowy odcinek prowadzi wzdłuż słupów wyciągu. Wcześniej leśnymi drogami i ścieżkami, mniej lub bardziej stromo, z naciskiem na bardziej. Za przełamaniem w dół, na ściance trasy wyciągowej, Hubert mi trochę ucieka. Odpuszczam, nie chcę cały czas zbiegać na maksa, nie można zajechać czwórek, jeszcze dwie pętle przede mną...
Pierwsze kółko wchodzi w 3h30. Sam nie wierzę, planowałem jakieś 4 godziny przy 4.5-godzinnym limicie. Na bufecie ser, kiełbasa, słone i słodkie przekąski, napoje do wyboru. Wyruszamy razem z Robertem z Warszawy. Na pierwszym zbiegu stwierdzamy, że tego zwalonego drzewa chyba tu nie powinno być. Decyzja o powrocie... tak jest, przegapiliśmy doskonale oznaczony skręt. Co robi z człowiekiem zbiegowa adrenalina. Na szczęście strata jest nieduża, zaledwie kilka minut.
Na dole doganiamy dwójkę, która przez nasze gapiostwo nas wyprzedziła. Szutrowo-asfaltowy kawałek i błotniste podejście robimy całą czwórką, doganiając jeszcze jednego zawodnika. Zgodnie z prognozą śnieg pomału przestaje padać.
Sztajcha wyciągowym stokiem po raz drugi. Dochodzi nas czołówka półmaratonu. Lider na przemian podchodzi i podbiega, mimo 40-procentowego nachylenia. Kto to taki? Marcin Świerc. Znajduje nawet czas przybić ze mną piątkę w przelocie.
Chyba kiedyś wspominałem, że lubię układać rymy podczas napierania. Na tapetę idzie „Piosenka o bieganiu”, wariacja na temat Krainy Lodu, która dodawała mi siły na ostatnim łódzkim maratonie. Zamiast Henryka Szosta bohaterem zostaje spotkany przed chwilą zawodnik. Mam tę moc, mam tę moc / Cisnę tak jak Marcin Świerc / Więc napieram dzień i noc / Łyknę setkę albo ćwierć! Ta dwuznaczność z ostatniego wersu jest zainspirowana herbatą z prądem, oferowaną na punkcie. Nie skorzystałem, wiedząc ile jeszcze przede mną...
Zamiast prądu, równie dobrego kopa daje doping wesołej ekipy na samej górze, głośno dzwoniącej krowim dzwonkiem. Towarzyszy im sympatyczny husky, który mnie z daleka obszczekuje, by potem się przywitać. Gęba sama się śmieje również do stojących przy trasie tutaj i w innych miejscach całkiem licznych fotografów i wolontariuszy. My w biegu przynajmniej nie marzniemy...
Dolna część zbiegu z Czantorii jest już rozdeptana, jakby przeleciał tędy tabun koni. Bokami wydeptane ścieżki z błotnistą pośniegową ciapą, a pośrodku kamienie. Stwierdzam, że całkiem nieźle trzymają, więc najbardziej strome kawałki pokonuję właśnie po nich. Tak chyba najszybciej i najbezpieczniej, choć sądząc po śladach, mało kto z nich korzystał.
Czwórki i łydki mam już trochę zajechane. Na pierwszym kółku było fajnie, ale teraz nabieram coraz większego szacunku do tej trasy. Brutalna – można ją nazwać jednym słowem. Po drugiej pętli łapię czas 7h43. Ale mnie spowolniło. Niby do 9-godzinnego limitu daleko, a tym bardziej do 15-godzinnego na mecie, ale na ultra niczego nie można być pewnym. Krzysiek się zmieści na drugim kole dosłownie sekundy przed limitem, ale będzie już zbyt wykończony, by ruszyć na trzecie. Mimo to ambitnie zrobi końcowe podejście na metę, już poza klasyfikacją.
Kryzys kiedyś musiał nadejść. Na startowym podejściu wzdłuż orczyka, mimo kilkuminutowego odpoczynku na bufecie, zaczyna mnie odcinać. Nawet na zbiegach brakuje siły na przyciśnięcie. Podejścia robię coraz bardziej siłowo, więcej pracując kijkami, niż nogami. Prześwitujące zza chmur słońce nieco poprawia psychę. Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija... – powtarzam sobie kryzysową mantrę mojego kumpla Świdra.
Wolontariusze już się zawinęli z newralgicznych punktów, słusznie licząc, że do tego czasu nauczymy się trasy na pamięć. Zostawili tylko śnieżne bałwanki, wskazujące łapkami kierunek napierania. Kiedy wreszcie dotaczam się na punkt w Poniwcu, zaraz za mną nadbiega kilkoro zawodników. Musieli sporo do mnie nadgonić, bo przez całe pół okrążenia nikogo za sobą nie widziałem.
Jest wśród nich jedna dziewczyna. Jesteś chyba pierwszą kobietą! – mówią jej wolontariusze (później się okaże, że naprawdę była druga). Co? Kobieta mnie bije? Nic z tego! – myślę sobie. Szybko zabieram tyłek w troki i ruszam wzdłuż wyciągu.
Za chwilę dogania mnie jeden z tamtej grupki. Marcin z Żor. Wygląda, że zachował więcej sił, ale sportowa ambicja nie pozwala mi odpuścić i trzymam się kawałek przed nim. Kryzys minął. Szczytowy odcinek na Czantorii jestem w stanie w większości przebiec.
Na najdłuższym zbiegu udaje mi się urwać współzawodnika. Wydaje mi się, że na dobre. Aż do połowy ostatniego podejścia, kiedy widzę go niedaleko za sobą. Dystans się zmniejsza, przed przełamaniem wynosi może 20 metrów, a ja napieram już tylko siłą woli. Jest mocny pod górę, jak mam go zgubić, to jedyną szansę mam w dół.
Na ostatnim zbiegu zapalam czołówkę. W zapadającej ciemności dobrze będzie odróżnić dobre kamienie od niepewnego błota. Na dole ścianki widzę, że goniące mnie światełko jest ciągle wysoko. Dalszy zbieg jest w miarę równy i jeszcze odrobinę widać, więc gaszę latarkę. Po co pogoń ma widzieć, gdzie jestem? Czytało się w końcu Scotta Jurka. Biegnę w dół, na ile zajechane nogi dadzą radę.
Zapalam światło dopiero, gdy słyszę wolontariuszy kierujących na podejście do mety. Takie coś mogli wymyślić tylko organizatorzy Beskidzkiej. Ściana błota i rozciapanego śniegu. Im wyżej, tym stromiej. Ponad 400 m w pionie na niecałych 1.4 km.
Po kilku minutach słyszę w dole głosy, kierujące w górę kolejnego zawodnika – pewnie Marcina. Czuję się już taki wyjechany, że mam ochotę odpuścić. Przecież idę na dobry czas, już samo ukończenie tej rzeźni jest sukcesem, jakie ma znaczenie to jedno miejsce. Coś jednak każe mi cisnąć do końca. Światełko w dole co jakiś czas prześwituje zza załamań terenu. Ile jeszcze do końca?
Przez te ostatnie 40 minut idę zrywami, raz szybciej, raz wolniej. Więcej się odpycham z rąk, niż z nóg. W lewym przedramieniu już od dawna mnie coś boli od pracy kijkiem. Latarka za mną chyba jest w bezpiecznej odległości. Wyprzedzam dwójkę zawodników – to znajomy Lucek, który zwolnił, by wspomóc koleżankę z krótszego dystansu. Idę jak w transie i nie rozpoznaję go, dopiero później się zgadamy, że go wtedy minąłem.
W końcu widać światła górnej stacji. Nie mam już siły wyjść na nogach na śnieżną skarpę, więc łapię stalową linkę ogrodzenia i się na niej wciągam. Matę pomiarową przekraczam po 13 godzinach i 15 minutach.
* * *
Trasę ultra z około 90 startujących ukończyło 49 zawodników, w tym 6 kobiet. Wygrali Wojciech Probst (8h53) i Iwona Ćwik (10h39). W maratonie zwyciężyli Patryk Piasecki (5h35) i Dorota Księżnik (7h43), a w „połówce” Marcin Świerc (2h24) i Aleksandra Golicz (3h20). Wstępne wyniki wszystkich dystansów dostępne są TUTAJ.
Przez chwilę wracam do rzeczywistości. Z medalem na szyi, na miękkich nogach idę do pomieszczenia z grzejnikiem i łapię przydziałowe piwko z ustrońskiego browaru i kilka pączków. Dziękujemy sobie nawzajem za wspólną walkę z tymi, co ukończyli wcześniej i dotarli chwilę później.
Niech się jeszcze inni wypowiedzą, ale biorąc pod uwagę trasę i warunki atmosferyczne, czy to nie był najtrudniejszy ultrabieg do 100 km w Polsce? Stosunek przewyższenia do dystansu niewiele mniejszy od mojej Andory. Wykończył mnie chyba bardziej od Grani Tatr. Mamy jeszcze 6xBabią – nie byłem, więc nie mam porównania. Z taką formą może bym zrobił Tatry w około 15 godzin, zamiast prawie 17?
Zrobiłem to, co chciałem zrobić. Piekło Czantorii jest czarno-białe, jak błoto i śnieg. Warto było przez nie przejść. Każdemu czasem jest potrzebny kwant pocieszenia. Mój ma wartość 63k/5500m+.
Kamil Weinberg
* * *
Dobrze podsumował Beskidzką mój kolega Adam Prończuk– człowiek, który w jednym sezonie ukończył Bieg 7 Szczytów (240k), BUT 260 i ŁUT150:
- Kilka razy było mi dane posmakować Czantorii we wcześniejszych edycjach 160 Na Raty. W pamięci zadanie wyczerpujące, mozolne podejście na 60-tym lub 70-tym kilometrze i tak wymagającej ultratrasy. Gdy zobaczyłem zapowiedź edycji jesiennej „Piekło Czantorii”, obejrzałem profil trasy, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Może dlatego, że zapisałem się na bieg tradycyjnie z sympatii do Marysi i Artura nie zastanawiając się co mnie czeka, bo łatwo nigdy nie było? Może po biegach długich w 2015 wszystko co poniżej setki powinno być jak bułka z masłem?
Bardzo zachowawczo, oszczędnie podszedłem do biegu ruszając na końcu stawki z postanowieniem bezpiecznego pilnowania limitów. Na pierwszym okrążeniu jeszcze nie wydawało się piekielnie na trasie, ale już kończąc drugie okrążenie żałowałem, że nie zdecydowałem się na maraton.
Trzecie wydawało się łatwiejsze dla głowy, już tylko „z górki”, usilnie wmawiając sobie zastosowałem końcowe odliczanie kolejnych nużących, niekończących się podejść i ostrych zbiegów. Dla ciała była to jednak droga przez piekło. Dotarło to do mnie dopiero po biegu i nazajutrz. Energetyczne wycieńczenie, rany na stopach i jakby zapomniany w roztrenowaniu przeszywający ból mięśni. Ponad 5.000 m przewyższenia na 63 kilometrach w deszczu, śniegu, błocie, po kamieniach i liściach musi dać w kość. Na jakiś czas nie chce mi się biegać, nawet chodzić po Czantorii!
Adam Prończuk