Błękitne niebo, słońce i lekki mróz w dzień. Rozgwieżdżona noc i tylko niewielki wiatr na szczycie. Tak wspaniałej pogody 24-godzinny ultramaraton Zamieć nie miał nigdy wcześniej. Organizator i uczestnicy jednak zgodnie uznali tegoroczną edycję za najcięższą w czteroletniej historii imprezy. Padały opinie, że warunki „ryją głowę” i „odbierają chęć do napierania”. Wszystko przez sypki, kopny śnieg, który w ogromnych ilościach pokrywał trasę czternastokilometrowej pętli ze Szczyrku na wierzchołek Skrzycznego i z powrotem.
Arktyczny mróz w debiutanckim roku 2014. Duża ilość śniegu i huraganowa – nomen omen – zamieć w partiach podszczytowych rok później. Prawie bezśnieżnie, lecz jeszcze silniejszy wicher w trzeciej edycji. Tym razem wszyscy spodziewali się idealnych warunków do bicia rekordów trasy i nakręcania dużej ilości okrążeń. Jednak już po przebiegnięciu pierwszej pętli uczestnicy zdawali sobie sprawę, że nic z tego nie wyjdzie, a napieranie zamieni się w walkę o przetrwanie. Z bieganiem miało to zresztą niewiele wspólnego.
Na podejściu było jeszcze znośnie, choć kopny śnieg już dawał się we znaki. Podobnie na stromym początkowym fragmencie zbiegu – doświadczeni poprzednimi edycjami uczestnicy byli w dużej części uzbrojeni w raczki, więc na zmrożonym śniegu dawali sobie świetnie radę. Zabawa zaczynała się na długim, w większości wypłaszczonym odcinku prowadzącym do mety pętli. Wszyscy porównywali te kilka kilometrów do poruszania się w rozsypanej mące lub sypkim piachu. Śnieg ani trochę nie ubijał się pod stopami zawodników, a zmęczenie narastało z każdą pokonaną rundą. Wielu z tego powodu zakończyło napieranie znacznie wcześniej, niż planowało...
Skrajnie wykończeni uczestnicy potrzebowali coraz dłuższych przerw między rundami. Ratowało ich pyszne jedzenie w bazie zawodów – makaron z sosem mięsnym lub warzywnym albo z serem, pieczone ziemniaki z masłem i sosem czosnkowym, rosół, a także owoce, bakalie i ciastka. Zgodnie z Zamieciową tradycją, nad obsługą zawodników czuwali niezawodni wolontariusze z Pokojowego Patrolu.
Pierwsi w sobotę o 11:00 na trasę wyruszyli uczestnicy Zadymy, czyli towarzyszącego biegu na dystansie jednej pętli. Zadymiarze mieli nieco przetrzeć trasę Zamiataczom, lecz jak wspomnieliśmy, była to płonna nadzieja. Spośród 145 startujących najszybsi byli: Bartłomiej Czyż (1:23:02), Szymon Biel (1:25:31) i Michał Stopa (1:31:12) oraz Hanna Ciengiel (2:04:44), Eliza Krzysztoń (2:04:45) i Adriana Klappholz (2:10:28).
Zamiatacze startowali w kilku kategoriach – oprócz solistów, rozegrano konkurencje sztafet damskich, męskich i mieszanych. Pierwsza trójka panów ukończyła po 8 okrążeń (w poprzednich dwóch edycjach zwycięzcy zaliczyli po 9, co potwierdza trudność tegorocznych warunków). Najszybciej zrobił to Rafał Kot (21:02:49), wyprzedzając Mateusza Talandę (22:34:30) i Daniela Gajosa (23:30:25). Dwóm najszybszym paniom udało się wykręcić po 7 rund: Justynie Janus (22:51:29) i Małgorzacie Paździe-Pokorskiej (22:52:11), a trzecia Kinga Kwiatkowska zaliczyła 6 kółek w czasie 21:51:49. Indywidualnie wystartowało 203 zawodników. Wyniki sztafet podamy wkrótce, ponieważ w dostępnych na chwilę obecną tabelach zawodnicy z par nie są jeszcze do siebie przypisani. Rezultaty można zobaczyć TUTAJ.
– Mimo najlepszej pogody w historii imprezy, zdecydowanie najtrudniejsze warunki – stwierdził weteran Zamieci Szymon Nikiel, który tym razem wraz z Julią Honkisz zwyciężył wśród sztafet mieszanych – ten kopny śnieg nas wyjątkowo spowolnił i o wykręcaniu spodziewanych czasów na pętli można było zapomnieć!
Zamieciowymi debiutantami byli natomiast najszybsi soliści. Szczególnie zaskoczona była Justyna Janus, dla której był to dopiero drugi start na dystansie ultra, po letniej krótszej wersji Chudego Wawrzyńca. – Pot, ból i łzy to nic w porównaniu z radością ze statuetki zwyciężczyni – powiedziała nam Justyna tuż przed dekoracją – wspaniali ludzie i atmosfera, polecam te zawody! Nie miała założonego celu, po prostu robiła swoje i do północy nakręciła cztery okrążenia. W drugiej połowie doby napierania dołożyła jeszcze trzy, pomimo kryzysów i ubywających sił.
Do kuriozalnej sytuacji doszło w walce między dwiema najszybszymi paniami. Dziewczyny napierały niezależnie od siebie, nie śledząc nawzajem swojego położenia w tabeli wyników. Po północy przed Justynę wysunęła się Gosia Pazda-Pokorska i na siódmym kole miała już pół godziny przewagi! Biegnąc sama dla siebie, spędziła jednak te pół godziny... odpoczywając w schronisku na szczycie. Na metę wpadła 42 sekundy za Justyną i dopiero wtedy dowiedziała się, w jaki sposób straciła zwycięstwo...
Pierwszy raz na Zamieci, lecz już otrzaskany w ekstremalnych warunkach – można powiedzieć o zwycięzcy Rafale Kocie, który chyba powinien zmienić nazwisko na Przekot. – Trochę już tych trudnych biegów było, chociażby niedawne Piekło Czantorii, ale teraz to można nazwać taką lekką masakrą – opowiadał zwycięzca – porównałbym to z Łemkowyną, tam błoto a tu sypki śnieg, kolano nie zawsze się zgina w tę stronę, co powinno... Rafał lubi skrajnie trudne warunki – im ciężej, tym lepiej wypada na tle konkurencji – ale skromnie przyznał, że sportowo ma jeszcze dużo do zrobienia. Cieszy się, że może w górach reprezentować swoje nizinne, rodzinne Mazury.
Oprócz zwycięzców, organizatorzy nie zapomnieli o uczestniku, który wykazał się prawdziwie sportową postawą. Nagrodę fair play otrzymał Henryk Jaworek za sprowadzenie w bezpieczne miejsce współzawodnika osłabionego przez kłopoty żołądkowe.
Tegoroczna edycja Zamieci okazała się najbardziej międzynarodowa w swojej historii. Kilkuosobową belgijsko-holendersko-nowozelandzką ekipę sprowadził zaprzyjaźniony z organizatorami Belg Stef Schuermans, organizator biegów z cyklu Legends Trails. Oprócz nich, na starcie stanęła także zawodniczka z Niemiec.
– Wcześniej nie zapowiadało się, że ten śnieg będzie aż tak sypki, że nie da się go ubić – opowiadał nam organizator Michał Kołodziejczyk – a tymczasem się okazało, że w tych warunkach nie da się rozwinąć prędkości, ani w ogóle biegać na większości trasy. Dlatego nawet najszybsi nie dali rady pokonać więcej, niż ośmiu okrążeń. Pogoda jak zwykle zrobiła swoje, zgodnie z tradycją, że każda Zamieć jest pod tym względem inna. Góry nie wyczerpały jeszcze wszystkich swoich możliwości – nie mieliśmy dotąd np. deszczu ani topniejącej śnieżnej ciapy. Zobaczymy, co przyniesie przyszły rok. Osobista relacja z napierania na trasie Zamieci wkrótce na naszym portalu.
Kamil Weinberg